Miguel

penadelosenamorados

Taki może czas że się różne rzeczy przypominają… Na przykład, że jakieś dziesięć lat i parę dni temu (26 października? rok 2004 to ten rok, który mi wybył, notatek brak…) mijałam to miejsce, nocą, księżyc świecił na zielono (Lorca nic nie kłamie z tym księżycem). Koleżanka spała, a wielki jak grizzly i mniej więcej równie urodziwy kierowca tira, który o zachodzie słońca zgarnął nas z jakiejś zapomnianej przez rzeczywistość stacji benzynowej – każąc nam uprzednio wyrzucić do śmieci litrową butelkę Cruzcampo – no więc on miał dla wygody niedopięte spodnie, łapy jak bochny chleba i całą noc mówił… Ale co mówił… O patiach w Kordobie na które zawsze zachodzi, kiedy musi tam zanocować; o tym jak inaczej brzmi szum wody na każdym z nich i jakie kwiaty tam rosną w różnych porach roku, jak pachną, jakie w dotyku są ich płatki i liście… O czasie, który zmienia gęstość kiedy człowiek usiądzie i oddycha… O tym, że lubi patrzeć na małe dzieci, które uczą się chodzić, bo mają tę niezachwianą pewność, że to się musi udać i że świat jest tym samym co one… I że do dzieci trzeba się uśmiechać… O swoim synu opowiadał. I o samotności mówił tak, jak mówi się o części własnego ciała… O pustce ale i o intensywnym poczuciu istnienia, które rodzą podróż i ruch i te pejzaże, które niby tylko przepływają obok, ale wyrastają w człowieku jakimiś gałązkami… I o tym że na strach ludzki najlepsze jest szerokie niebo… Zostawił nas o świcie w nieczynnym jeszcze barze przydrożnym pod Sevillą, pod opieką swojego kolegi-szefa baru, który dał nam gorące picie i pozwolił doczekać dnia kimając na stoliku. I o, i tyle. Aż. Są takie spotkania, nagłe i krótkie, które się w nas wbudowują i już po prostu są… Miguel, mistrzu, dzięki!
k.j. 05.11.2014

Leave a comment