Przyjechać do Istambułu na dwa dni graniczy z szaleństwem. A w każdym razie grozi szaleństwem. Zwłaszcza, jeśli to pierwsza wizyta.
Miasto… Nie, raczej roślina, istota jakaś dziwna, ogromna, żywa forma porastająca ziemię, rozrastająca się w sposób ciągły, bez ładu ni planu, nieustannie poruszająca się, wypełzająca z morza i wspinająca się na wzgórza… Jak fosforyzujący porost. Labirynt. Monstrum z sercem ze słonej i błękitnej wody. Otwarte na wszystkie strony, bez określonego kształtu ani granic.
Gęstość. Różnorodność. Entropia, wszechobecna wbrew całemu ogromnemu ludzkiemu wysiłkowi. Najpierw spada na mnie ogrom tego miasta. Myślałam, że znam wielkie miasta Europy. Byłam w Paryżu, w Londynie, w Madrycie i tych innych dużych miejscach. Ale to jest zupełnie, zupełnie co innego. To jest ogrom azjatycki, a przynajmniej tak sobie wyobrażam Azję. To inny wymiar przestrzeni. Inny wymiar pojęcia miasto. I zupełnie inna perspektywa, inne wrażenie bycia człowiekiem w mieście. Wrażenie bycia mrówką w Warszawie nijak się ma do wrażenia bycia mrówką w Istambule. Wielowymiarowość i wielopoziomowość – w rozumieniu tak przestrzeni miejskiej, jak i żywiołu ludzkiego… Poszukując, jak ratunku, porównania do jakichkolwiek mniej więcej znanych mi przestrzeni, pomyślałam sobie, że Istambuł jest jak sto Kadyksów zmieszanych z Singapurem.
Pierwsze, co się rzuca w oczy, to wcale nie – zupełnie przecież realna, zauważalna, dobrze opisana – ilość warstw i poziomów narosłych przez wieki, czyli że Bizancjum, imperium osmańskie, Turcja Atatűrka i co tam jeszcze z tak zwanej nowoczesności. To różnorodność przestrzeni i typów ludzkich. Ludzie z różnych stron Turcji różnią się od siebie – strojem, budową fizyczną, sposobem mówienia i poruszania się, rysami twarzy i spojrzeniem – dużo bardziej, niż my od Niemców, Francuzów, czy Włochów. A jeszcze są Arabowie z różnych stron, Syryjczycy, Kurdowie, ludzie z Bałkanów, Irańczycy i trochę wszędobylskiej czarnej Afryki, głównie w postaci ulicznych sprzedawców wielkich złotych zegarków… A przestrzenie skrajnie różne sąsiadują ze sobą, bez stref przejściowych. Stare z nowym, odrestaurowane ze zruinowanym, lśniące z brudnym, wielkie z małym… Zlepki, zbitki i zderzenia. Improwizowane, bieżące, chaotyczne zagospodarowywanie całej dostępnej przestrzeni w celu istnienia.
Na bycie tam miałam jeden wieczór i jedno przedpołudnie. Żeby nie oszaleć umówiłam się sama ze sobą – żadnych zabytków. Żadnych sentymentów konstantynopolitańskich ani osmańskich. Żadnych Świętych Zofii, Błękitnych Meczetów i sułtańskich pałaców, żadnych hipodromów i chodzenia śladami cesarzowej Teodory. Żadnych muzeów. Żadnych tropów literackich (poza odrobiną Pavicia). Tylko miasto. Takie, jakie uda mi się spotkać. Pomyślałam sobie, że to znakomita okazja pobycia gdzieś jak klasyczny ciemniak sprzed wieków – niewiele wiem o Istambule, o Turcji jeszcze mniej, brak mi światłych odniesień i ukształtowanych skojarzeń, jedynie coś tam ze świata bizantyjskiego, ale ten odstawiłam na bok całkiem, ciut literatury… Czyli coś tam wiem, ale nie od początku i nie do końca. A na dowiadywanie się nie miałam czasu. Zobaczmy więc, co tu się widzi, będąc z premedytacją nieprzygotowanym.
Lubię podróżować i być gdzieś z ludźmi. Kiedy kompania jest zacna, to wszystko, co do nas dociera, zanim osiądzie w środku, jeszcze przez chwilę w różny sposób rezonuje między nami wzajemnie i między nami a miejscem, nasiąka trochę nami samymi może i w ten sposób łapie jakiś inny odcień… Odcień tejże kompanii. Ale też bardzo lubię być gdzieś zupełnie sama. Mam nawet swoje sposoby na duchowe wyizolowywanie się, na odnajdowanie stanu samotności w towarzystwie innych, co jest być może nieuprzejme, ale potrzebuję tego, jak mnie przyciśnie. I w takim samotnym spotkaniu rozluźniam splot tej tkaniny, z której mnie zrobiono, zamieniam ją w sieć o dużych oczkach. I tak idę – nie wiedząc, czy to ja idę przez miasto, czy też miasto przepływa przez mnie. Pewnie wszystko na raz. Przyjemne jest to uczucie przepływu. Czasem w sieć zaplącze się jakaś ryba albo muszla – kolor, zapach, uliczny muzyk, światło… Oglądam je, zostawiam sobie ich obraz i wypuszczam z powrotem do tego morza…
Istambuł – jeśli porzucić całą sferę historyczną, zabytkową, znakomicie pozwala na taką dryfującą peregrynację. Azja i Europa, ustawione naprzeciw siebie jak dwa lustra… Pytam Alego – który opiekuje się nami z ramienia festiwalu (i wygląda pierwszego dnia jak rastafarianin po solidnej balandze, następnego dnia ma już odpowiednią do czasu i miejsca ilość żelu na głowie, ale że jest birbantem i do tego sympatycznym, nie ulega wątpliwości) – czym różnią się od siebie część europejska i azjatycka. Niczym – mówi. Nie dowierzam. Ale nie mam jak sprawdzić. Ludzie tacy sami. Tyle że w Azji wyłącznie to nowe się widzi i głównie to, co w górze. Bloki i drapacze chmur. Przestrzeń w budowie. A życie toczy się – na nogach, na kółkach – przy samej ziemi.
Nieustanny, nieuporządkowany, ale doskonały w swej celowości ruch – to wszędzie, w całym mieście. Ruch samochodów, dla zachodniego europejczyka w sposób oczywisty przerażająco bezładny… Myślałam sobie właśnie, że przypomina mi on Andaluzję, kiedy natknęłam się na grupę Hiszpanów próbujących przejść przez ulicę i mówiących do siebie – cholera, co za bajzel, tu w ogóle nie ma porządku ani prawa… Może byli z Madrytu. I dużo bardziej nieuporządkowany, ale zupełnie swobodny ruch ludzi, którzy idą którędy chcą, przechodzą przez ulicę gdzie tylko się da i jak się da, światła ich w ogóle nie obowiązują, o przejściach dla pieszych nie wspominam. Kierowcy są najwyraźniej przyzwyczajeni do tych pieszych, a piesi do nich. Mi się podoba. Byle nie wpaść pod tramwaj z powodu neofickiej dezynwoltury.
Na sześciopasmowej drodze szybkiego ruchu przez miasto, pomiędzy samochodami sprzedawcy: wafle, woda, kwiaty i ładowarki samochodowe. W centrum to nie są dorośli tylko małe dzieci, między samochodami, na ulicy, na schodach metra, w tunelach – Kurdyjczycy i Syryjczycy głównie. Sprzedają chusteczki do nosa perfumowane. Żebrzą. Myją szyby. Zauważalny jest, wszechobecny, nieodłączny od całości ten poziom czy rodzaj istnienia – na skraju przetrwania. Uliczni i obwoźni sprzedawcy czegokolwiek, którzy z obrzeży przed świtem ściągają w stronę centrum, poławiacze śmieci, odzyskiwacze wszystkiego; ich wózki, ich twarze tchnące czymś pomiędzy obojętnością a iskrą przekory, cały ten drobny biznes, który bardziej daje poczucie działania, niż zysk. I może dlatego trzyma przy życiu.
Na przystani promów w Üsküdar, na placyku Cyganki sprzedają kwiaty nawołując ochryple. Akurat drałujemy z wszystkimi bagażami na statek, który nas przewiezie przez Bosfor, do centrum, a ja do tego mam dwa wspaniałe bukiety z chryzantem i lilii, którymi zostałyśmy obdarowane przez naszych gospodarzy. Okazje trzeba chwytać, więc lecę do jednej z Cyganek i wciskam jej oba bukiety. Zachwycona nie była, bo nie kupiłam róży. Ale bukiety zatrzymała.
Rozpoznaję Południe – z jego organicznym nieładem, który uwielbiam, tymczasowością oraz potrzebą lśnienia. Ciągły remont. Śmieci, wysmarowane sprayami krzywe i strome uliczki, sklepiki, budy, budki połatane, poustawiane byle gdzie i byle jak, lecz sprawnie, życie wewnątrz i na zewnątrz… Nadmierna i pozorna elegancja przy jednoczesnej całkowitej akceptacji przestrzeni typu “jak się da, byle działało”. Serdeczność – ta prawdziwa i ta wyłącznie rytualna. Nędza i rozrzutność jednocześnie, wszędzie. Ale są inne rzeczy, których nie znam. Może to Wschód? Jakaś melancholia – w oczach i spojrzeniach. Jakiś rodzaj gorzkiej, pięknej dumy. Gdzieniegdzie rodzaj głębokiego, wielopokoleniowego zmęczenia typowego dla miejsc, gdzie znaczna część ludzkości myśli nie o życiu, tylko o przeżyciu. Jakiś niepokój, przybierający czasem formę zimnej, niebezpośredniej agresji, czegoś, co – choć jest ukryte za kamienną powłoką – można wyczuć i być pewnym, że może eksplodować w dowolnym momencie. Pan biletowy z tramwaju na Istiklal, miał twarz jak japoński wojownik, a za nią niewypowiedziane: bilet, albo cię zabiję (dzięki, Gosiu, za ujęcie tego krótko i dosadnie). Ale bywa też coś z wewnętrznej, niedostępnej dla i niezależnej od całego świata radości bez przyczyny. W barze – foliowej budzie – na skrzyżowaniu, po drodze do mostu Galata pijemy sok z granatów. Mokro, zimno, błoto, noc. Chłopak z baru myjką do szyb odgarnia błotnistą wodę, w dół po schodach, na ulicę i śpiewa przy tym na całe gardło, bardzo ładnie zresztą, i śmieje się w głos. Kurdyjski kurier, dzięki któremu odnalazłyśmy hotel Stone, obładowany wielką torbą i kilkoma solidnymi paczkami, też się śmieje, oczy mu się śmieją.
Jeszcze coś – w zasadzie oczywistego, przewidywalnego, a jednak… Kiedy już się oswoiłam z widokami, ogromem, właśnie wtedy kiedy wsiadłszy na prom pomyślałam, że od niektórych miejsc w południowej Europie wiele się to wszystko nie różni, z nieodległego meczetu rozległo się wezwanie do modlitwy i popłynęło – nad hukiem ulicy, nad światłami, nad wodą Bosforu… Pierwszy raz w życiu usłyszałam to naprawdę. Taki drobiazg – dźwięk – że gdzieś tam biją dzwony, a tu słychać ludzki głos i słowa. No więc już było zupełnie jasne, że się różni, wszystko, śpiew muezina mi o tym przypomniał.
Wśród spotykanych na ulicach ludzi najbardziej prawdziwi wydają się starsi panowie. Mniej lub bardziej eleganccy, posiwiali, zwykli. Młodzi panowie różnie, ale nie do przeoczenia jest prosta komunikacja pozawerbalna: żel na włosach, sformalizowana męskość, testosteron w obrazku. Kobiety i dziewczyny – albo w chustach, albo w koafiurach, makijażach, na wysokich obcasach… Wyraźne jak nożem po szkle granice tego co męskie i co kobiece, granice światów. I transwestyci, których też jest sporo, nawet mają swój własny kwartalik…
Zapachy i smaki.
Z kolorami gorzej, bo trafiłam na kiepską pogodę, jest prawie zero stopni, szare chmury, słońca brak. Więc wszystko wyszarzałe. A ludzie poubierani głównie na czarno, szaro, brązowo… Ciemno i buro. Lśnią tylko neony, wnętrza centrów handlowych i restauracji. I biżuteria.
Ze smaków: papryka, ayran i jogurty, zielona pietruszka, sery, mięso świetnie przyprawione, sok z granatów – mocny i wyrazisty jak dobre wino. Można z przyjemnością umrzeć z przejedzenia, takie to wszystko pyszne.
Kiedy się idzie bocznymi uliczkami z placu Taksim do mostu Galata (gdzieś po drodze jest dom Pamuka, miło byłoby usłyszeć jego cień przesuwający się po murach), zapachy zmieniają się niepostrzeżenie. Północno-wschodnia część Beyoğlu to koty i kocie szczyny wszędzie. Do tego cień, mokry bruk, stare kamienice, suche liście… Pieczone kasztany, cytryna, smażone mięso… Potem, gdzieś tuż przed wieżą Galata, zapach kotów znika, pojawiają się psy, bezpańskie, duże, obszczekują samochody, na ludzi nie zwracają uwagi. Pojawia się w powietrzu sól, a potem, kiedy schodzi się w dół, już nad wodę – zapach smażonych na węglach ryb, które sprzedają czarnomorczycy nad brzegiem. Myślałam, że po drugiej stronie, gdzie jest targ, będzie pachniało przyprawami, ale czuć tylko spaliny i morze.
Bycie ewidentnie nie stąd skutkuje bez pudła wielokrotnymi i powtarzającymi się atakami naganiaczy wszelkiej maści – ten system jest tu rozbudowany do perfekcji. Madam, madam, skąd pani jest, ach, Polska, ziendobry jaksjemas, tylko u nas ryba, którą sama pani wybierze i wirujący derwisze dziś wieczorem… Madam, madam, tylko u nas, prawdziwe tureckie frytki i Coca-Cola! Czasem to irytuje, czasem bawi, ale gdyby co, to jest do pominięcia, bez wysiłku, za pomocą pozorowanego autyzmu.
W dzielnicy Ataşehir po azjatyckiej stronie, gdzie jesteśmy gośćmi lokalnego festiwalu teatrów dziecięcych, jest dom nauczyciela, im. Zűbeydy Hanim, matki Atatűrka. Coś pomiędzy późnym Gierkiem a początkiem lat dziewięćdziesiątych. Hotel (z fontanną w hallu), restauracja (w złocie i tiulach) i teatr w jednym. Po drodze do teatru szklane drzwi, na nich wyklejona z folii postać – w wysokich butach, z uniesioną w górę ręką. Atatűrk tańczący taniec ludowy – ponoć bardzo znany obrazek. Różne sensowne rzeczy tam robią. Organizatorzy przemili i jedni z niewielu spotkanych tam ludzi o naprawdę szczerze uśmiechniętych twarzach i oczach. Zdaje się, że się tam zgromadziła ekipa zatwardziałych lewicowców, to prawie jakby punki, tylko że w takim bardziej cywilizowanym wydaniu…
Muzykanci na ulicy, głównie byli na Istiklalu. Flecista siedział, opatulony w gruby płaszcz, pod tunelem przy moście Galata. Nej – nie nej miał, ewidentnie własnej roboty, zrobiony z aluminiowej rurki z plastikowym ustnikiem i grał przepięknie, czule, bez pośpiechu i nudy właściwej tym, co tylko z tego żyją. Kurdyjka, wyglądająca na staruszkę, choć pewnie nie więcej niż czterdziestoletnia, z gitarą. Nie gra akordów, uderza w rozstrojone struny i śpiewa. Gitara jej nie przeszkadza – śpiewa ostrym, lekko zachrypniętym głosem, bezbłędnie wyśpiewując melizmaty i wszystkie niuanse skali… Stary człowiek z sazem, wnuczek koło niego przycupnięty na krzesełku. Saz ma przystawki, a wnuczek podstawia staruszkowi mikrofon do śpiewania… Uśmiechnięte od ucha do ucha cygańskie chłopaki z darabuką i tamburynami – szaleństwo kompletne i mistrzostwo cygańskie… Brodaty kemanczysta – też nagłośniony – tnie jak dziki, nagle staje czwórka ludzi i zaczyna tańczyć: czarnomorski korowód w nieparzystym rytmie, pełen drobnych kroczków, tańczą świetnie; popatrzyłam, nie wytrzymałam, poszłam tańczyć z nimi… Trzech chłopaków – gitara, bendir i kemancze… Ludzie słuchają tego grania, tramwaj, który jedzie przez Istiklal musi się zatrzymać, motorniczy dzwoni i dzwoni, ale ludzie stoją na torach i słuchają muzyki, i ani myślą się przesunąć. Płacą muzykantom. Nie cudzoziemcy. Turcy.
Jest jeszcze coś, co lubię w podróżach. Inna uważność, niecodzienna, podróżna. Rzeczy normalnie nieistotne nabierają znaczenia i znaczeń. Z Gosią rozmawiałyśmy o technologii wzniosłości, czyli o tych wszystkich niebędnych czynnościach technicznych, które sprawiają, że rzeczy niezwykłe zdają się wydarzać same przez się. A tutaj istnieje pewnego rodzaju technologia drobnych cudów. Czyli nadawanie rzeczom znaczenia, którego – wedle ogólnego mniemania – zapewne nie mają. No bo na przykład…
Dojeżdżam z Gdyni do Warszawy. I coś się zaczyna dziać z czasem. Według rozkładu mój pociąg na lotnisko odjechał minutę temu. Jest 10.11. Następny będzie dopiero o 11.10 – to znaczy, że będę się odprawiać biegiem i z wywieszonym jęzorem. Ale wchodzę na peron, a tam na tablicy jest wyświelony pociąg z godziny 9.10. Wszystkie pociągi na lotnisko są pospóźniane około godziny. I ten sprzed godziny właśnie wjeżdża. Godzina. Jak mały tunel czasowy między Warszawą a Istambułem.
Przyleciałam do Istambułu na nów księżyca. Jakie to ma znaczenie? Żadne. Ogromne. Ciemność, kolory, milczenie nowiu, a na zdjęciach kropla deszczu zawisa na niebie jak księżyc w pełni.
Podczas lotu nad chmurami słońce – o którym ostatnio w Polsce zapomniałam. Nad Rumunią wspaniały wyż, chmur nie ma i widać Rumunię z wysokości 11 kilometrów, ośnieżoną i – jak sobie wyobrażam – przycichłą. Nad Istambułem chmury takie gęste i wyraźne, że chyba po raz pierwszy lecąc samolotem widzę, jak się w nie zanurzamy, a potem wydobywamy się z nich już niżej. Tak jakby to chmury były granicą państw, granicą światów – no bo przecież nie to okienko na lotnisku w którym pan zerka na mój paszport.
Kapitanem lotu jest kobieta.
Kiedy wchodzę o ósmej rano do sąsiadującej z naszym hostelem knajpki w celu wypicia tureckiej kawy, leci tam pewna piosenka Arethy Franklin, która – z przyczyn sentymentalnych – jest dla mnie znakiem obecności przyjaciół, których bym tam chciała widzieć, a których ze mną nie ma.
W hotelu Stone nad Złotym Rogiem (który jest całą osobną historią, związaną ze “Słownikiem Chazarskim” Milorada Pavicia, swoistą i osobistą fanaberią, albo też – jak kto woli – literacką mitologią, którą uprawiamy ze znajomymi), nie ma zasięgu, a internet znika bezpowrotnie właśnie wtedy, kiedy chcę przyjaciołom – chazarolubom pokazać studnię Brankovicia…
Między tym procesem, a wytwarzaniem całkowitej fikcji jest duża różnica… Na pewno dopasowuję sobie to, co się dzieje naprawdę do tego, co dzieje się w mojej głowie, uprawiam swoistą produkcję wspomnień lub wrażeń… Ale jednak pewne rzeczy po prostu się wydarzają. I albo się je dostrzega, albo nie. Kiedy się ten stan przywoła i uruchomi w normalnej, codziennej rzeczywistości, wtedy zaczyna się niecodzienność codzienności.
Czuła struna, czy też czuła strona dryfowania po Istambule brzmi mniej więcej tak – to miejsce, którego można poszukiwać i odnajdywać je tysiąc razy, za każdym razem inne. Różne strony świata patrzące na siebie jak lustro w lustro, przedzielone ledwie spłachetkiem morza. Mieszają się tu czasy – szybkie i powolne, gorące i chłodne – niby wiatry wiejące we wszystkich kierunkach na raz. A pod nimi i pod rozedrganą tkanką miasta tkwi coś co nie zna ani czasu, ani ruchu. Nie byłoby wcale dziwne spotkać tutaj, na rogu jakiejś ulicy, siebie samą – w innej postaci, z innego czasu. Zgubić się i odnaleźć kogo innego. Spojrzeć na morze, a potem nie rozpoznać już niczego wokół.
I ostatnia rzecz. Dojmująca. Nie tylko w tej podróży, ale w prawie każdej, zwłaszcza w tych, które dzieją się w powietrzu… Nieprzystawalność czasu i przestrzeni. Nieprzystawalność par skojarzeń: daleko-wolno, blisko-szybko. Lot Warszawa – Istambuł – 2 godziny. Na miejscu jesteśmy o godzinę przesunięci w czasie na wschód. Podróż samochodem z lotniska do Ataşehir – ponad trzy godziny – korki. Między Istambułem a Warszawą znów dwie godziny – jest czas, ale nie ma przestrzeni. Loty odbierają podróżom przestrzeń. I kierunki. Ląduję w Warszawie i nie mam pojęcia, skąd przybyłam. Gdzie właściwie jest ten Istambuł? Kilometry nie zgadzają się z godzinami. Kierunków nie ma w ogóle. Mija kolejne dwanaście godzin i jakieś 360 kilometrów przez ciemność – i już jestem w Gdyni.
(Dla porządku – cała ta podróż odbyła się wspólnie z i dzięki Grupie Studnia O., a właściwie dzięki Agnieszce Kaim i jej talentowi do chwytania tego, co się nadarza i zamieniania tego w rzeczywistość).
02.02.2014.
Pingback: Istambuł. Okruszki złapane w locie. | Turcja 2014
O, dziękuję! I zapraszam 🙂
Pingback: Polskie bajki w Istambule | PARPARUSZA